Thursday, December 31, 2009

Szczesliwego 2010 i calej nowej dekady

Siedze w pracy. Oczywiscie, standardowo. W kolejce i na parkingu pustki, a w firmie na moim pietrze moze 12 osob. Pusto. Na cale szczescie zostaniemy wypuszczeni( hehe) o 14:00 i po 15:00 powinnam byc juz w domu. Nie udejamy sie w tym roku na bal ani zadne takie, tylko spotykamy ze znajomymi, wiec choc kwestia kompletowania garderoby czy wyrob jakiejs wyczesanej fryzury mnie omija. Domowe imprezy rulez! Popelnilam juz wczoraj salatke, ktorej skladnikiem jest miedzy innymi makaron w ksztalcie glow losia prosto z Ikei. W sam raz do Sylwestrowej salatki. Bardzo lubie losie i inne renifery wiec taki maly gadzet nie zaszkodzi:)

Takze tak, korzystajac z okazji, chcialabym wszystkim zyczyc niniejszym
DO SIEGO ROKU!!!

P.S.

Pragne jeszcze wspomniec, ze od Brata mego szanownego pod choinke dostalam swietna plyte "Jest Dobrze" poswiecona pamieci Jana Himilsbacha i Zdzisława Maklakiewicza. Pojawila sie juz na rynku kilka miesiecy temu, ale przeciez jako emigrantka mam prawo byc do tylu z nowosciami. Wykonawcy wysmienici, muza bardzo, bardzo przyjemna. Bedzie nam towarzyszyla dzisiejszego wieczoru kiedy juz przyjdzie czas na lekki melanz:)



Thursday, December 3, 2009

Koncerty

Jakos mi umknelo i sie nie wyspowiadalam, ze moich kulturalnych wojazy. Miesiac temu dane mi bylo zobaczyc Mistrza, czyli Leonarda Cohena. Bylam pod ogromnym wrazeniem. Niesamowita charyzma i co tu duzo mowic, jednak wytrzymalosc. Koncert trwal 3 godziny i byl cudowny. To dlugo jak na 75 letniego muzyka, ale facet jest w takiej formie, ze Milusiaki ponad 40 lat mlodsze zazdroszcza mu z calego serca. Najwyrazniej lata spedzone w klasztorze robia swoje.
Cohen na powitanie zaspiewal "Dance me to the end of love" i mnie doslownie i calkowicie zatkalo, kolek stanal mi w zoladku i wogole lekko mnie oslabilo. Po jakims czasie, opadlo ze mnie wrazenie i oszolomienie tym, ze mam przed soba prawdziwa legende i moglam sie skupic na muzyce i poezji, bo czesc ze swoich utworow Cohen recytowal, a uslyszec poezje w wykonaniu autora, takiego autora, to miod...Facet nie oszczedzal pruderyjnej amerykanskiej publicznosci i spiewal teksty jak leci bez zadnych wyciszen:) Cudnie brzmialy w jego ustach slowa " Chelsea Hotel": I remember you well in the Chelsea Hotel, you were talking so brave and so sweet, giving me head on the unmade bed, while the limousines wait in the street. I pomyslec, ze spiewal o Jenis Joplin...
Bylo pieknie i tylko dobijali mnie spoznialscy, choc na bilecie bylo wyraznie napisane, ze Pan C. zaczyna swoj koncert punktualnie i prosze sie nie spozniac i nie przeszkadzac innym. Jak widac nie dotarlo, bo ludzie schodzili sie dobra godzine i mialam w nich ochote rzucac butami.
Na widowni ludzie przeroznych narodowosci, slyszalam mase nieznanych mi jezykow, ale chyba najczesciej jednak ojczysty polski. Milo!

Drugi koncert to The Cranberries, na dzien przed Indorem. Uwielbiam Riviera Theater, ma swoj klimat. Nie wiem jednak co sie stalo-obsluga byla tragiczna. Kolesie z security krecacy sie w te i wewte przed nosem, pilnujacy, zeby bron Boze nie stanac jedna choc noga na schodach i scigajacy ludzi, nagrywajacych filmy komorkami. No bez jaj. Coz pozniej z takim filmem mozna zrobic? Pierwszy raz widzialam takie akcje, tym bardziej, ze na biletach nie bylo nigdzie napisane, ze zdjec robic nie mozna. Mam wiec kilka, nienajlepszej jakosci, ale postaram sie je tu wrzucic.
Koncert byl swietny, nie moglo byc inaczej. The Cranberries to zespol mojej mlodosci (lol), w sensie, ze sluchalam ich juz w pierwszej klasie ogolniaka i tak mi pozostalo. Nadal ich lubie i sentyment pozostal. Dolores nie zawiodla i musze przyznac, ze babka ma fantastyczny kontakt z publicznoscia. Widzialam ja drugi raz na zywo i jest niesamowita. No i miala na nogach Martensy i jak juz gdzies tam wspominalam coraz bardziej sie upewniam, ze chce je tez miec:)